Prawo jazdy historia prawdziwa
Muszę się pochwalić, że w temacie zdawania egzaminów na prawo jazdy jestem już weteranem i powoli staję się ekspertem.
W Polsce trzy razy przystępowałem do egzaminu na samochód i dwa razy motocykl. To daje w sumie pięć.
W USA udało się zdać za pierwszym podejściem i to byłby koniec historii, gdyby nie pewien bardzo zły szeryf, który zupełnie bez powodu ;-) zabrał uprawnienia jeszcze w 2014 roku.
Zabawa zaczyna się więc od nowa :-)
Książeczka zbyt gruba, żeby przeczytać. Ponad 100 stron. Ale człowiek z moim doświadczeniem nie będzie zaczynał od czytania przepisów. Przecież jeżdżę na codzień, więc wszystko co potrzebne wiem. Od razu przeszedłem do testów. Wieczór przed egzaminem ściągnąłem aplikację z przykładowymi testami. Zrobiłem dwa i już wiedziałem, że jestem gotów do prawdziwej próby, co potwierdziły statystyki z aplikacji.
Egzamin pisemny trochę się zmienił od czasu kiedy zdawałem go po raz ostatni. Na gorsze niestety. Jeszcze parę lat temu pytania były na kartce. Pisałem w sali, siedząc ramię w ramię z innymi zdającymi i mając możliwość, w razie potrzeby konsultowania swoich odpowiedzi z kartkami sąsiadów.
Teraz posadzono mnie w boksie, przed monitorem komputera. Obok nikogo, kto mógłby pomóc. Na dodatek program zaraz po udzieleniu odpowiedzi informuje czy odpowiedziałem poprawnie. W sumie jest 35 pytań. Najbardziej bałem się tych liczbowych, w stylu "w jakiej odległości od chodnika można zaparkować? (w calach)". Myślałem, że musiałbym mieć wyjątkowego pecha, trafiając na kilka tego typu pytań. Miałem. Po pierwszych czterech pytaniach i jednocześnie moich błędnych odpowiedziach zrobiło się nieprzyjemnie. Musiałem coś wymyślić. Sięgnąć w głąb pamięci żeby wydobyć jakąś wiedzę, ale niewiele znalazłem. Sięgnąłem więc do kieszeni. Znalazłem telefon, a w nim internet. Pozostałe pytania o cale czy stopy poszły już lepiej;-)
Jazdy zaplanowałem na kolejny tydzień. Wprawdzie można jeździć już tego samego dnia, ale to za dużo stresu na raz.
Egzamin zdawał też kolega z pracy Bartek. Umówiliśmy się na miejscu na 7:30 rano. Ja się oczywiście spóźniłem. Bartek nie znał mnie jeszcze od tej strony. Nie wiedział, że ja spóźniam się zawsze, a w drodze wymyślam jakieś bzdurne usprawiedliwienie, z którego wynika, że spóźnienie nie jest moją winą. Finalnie mimo iż nie dotarłem bardzo późno, kolejka do wejścia była już tak duża, że nie było pewności czy tego dnia na egzamin się załapiemy.
Załapaliśmy się. W środku idzie już trochę szybciej. Robią Ci zdjęcie, na trzech różnych stanowiskach sprawdzają te same dokumenty, oraz czy nie jesteś idiotą zadając pytania w stylu czy bierzesz narkotyki, leki upośledzające prowadzenie pojazdów itd... Na końcu siedzisz w poczekalni i czekasz aż któryś z egzaminatorów Cię wywoła. Ze wszystkich pracujących tego dnia wytypowaliśmy jedną osobę, której nie chcieliśmy dostać. Miała coś takiego w swoim wyglądzie, co budziło niepokój..., a może tylko my to dostrzegliśmy. Zresztą oceńcie sami. Udało mi się zrobić zdjęcie z ukrycia
Oczywiście spośród wszystkich dostępnych tego dnia instruktorów trafiliśmy własnie na nią. Tępym, mrożącym krew w żyłach głosem, przypominającym wołanie ze studni, wyczytała Bartka. Nie wiedziałem wtedy czy martwię się bardziej o niego czy o swoje auto, którym mieli jechać. Martwiłem się krótko. Bartek nie wyjechał nawet z parkingu. Oczywiście nie zrobił nic złego. Babsku nie spodobało się jak używał hamulca, a używał go mocno i zdecydowanie ;-) jak przystało na kogoś, kto dawno nie jeździł automatem ;-)
Zepsucie komuś egzaminu to było dla niej za mało. Można było jeszcze przecież się powydzierać i podenerwować ludzi. Mnie też się dostało, że niby przyjeżdżamy na egzamin dużym autem, kolega nie zna samochodu, jesteśmy niepoważni itd... Nie wszystkie pretensje zrozumiałem, pewnie przez ten studzienny akcent.
Ja miałem zdawać jako drugi. Babsko już nie chciało z nami jeździć... i dobrze. Dostałem innego instruktora. Mnie poszło trochę lepiej, tzn wyjechałem z parkingu. Poza parkingiem nie było już tak miło. Dowiedziałem się, że za każdym razem kiedy zmieniam pas muszę się oglądać przez prawe lub lewe ramię, a oznaczenia prędkości na znakach to nie tylko luźne sugestie dla niedoświadczonych kierowców.
Tydzień później mieliśmy więcej szczęścia. Ja jechałem tak wolno, jak tylko pokazywały znaki. Przy tak wolnej jeździe mogłem rozglądać się na wszystkie strony. Machać głową tak często, że egzaminator nie mógłby się przyczepić, że opuściłem jakikolwiek martwy punkt.
Bartek też dał radę.
Od soboty jeździmy legalnie i chociaż było trochę nerwów, sporo czasu spędziliśmy w kolejkach i raz udało się oblać, to cała procedura zamknęła się w trzech tygodniach i kosztowała 20$. Pod tym względem w Polsce jest znacznie gorzej.
W Polsce trzy razy przystępowałem do egzaminu na samochód i dwa razy motocykl. To daje w sumie pięć.
W USA udało się zdać za pierwszym podejściem i to byłby koniec historii, gdyby nie pewien bardzo zły szeryf, który zupełnie bez powodu ;-) zabrał uprawnienia jeszcze w 2014 roku.
Zabawa zaczyna się więc od nowa :-)
Książeczka zbyt gruba, żeby przeczytać. Ponad 100 stron. Ale człowiek z moim doświadczeniem nie będzie zaczynał od czytania przepisów. Przecież jeżdżę na codzień, więc wszystko co potrzebne wiem. Od razu przeszedłem do testów. Wieczór przed egzaminem ściągnąłem aplikację z przykładowymi testami. Zrobiłem dwa i już wiedziałem, że jestem gotów do prawdziwej próby, co potwierdziły statystyki z aplikacji.
Egzamin pisemny trochę się zmienił od czasu kiedy zdawałem go po raz ostatni. Na gorsze niestety. Jeszcze parę lat temu pytania były na kartce. Pisałem w sali, siedząc ramię w ramię z innymi zdającymi i mając możliwość, w razie potrzeby konsultowania swoich odpowiedzi z kartkami sąsiadów.
Teraz posadzono mnie w boksie, przed monitorem komputera. Obok nikogo, kto mógłby pomóc. Na dodatek program zaraz po udzieleniu odpowiedzi informuje czy odpowiedziałem poprawnie. W sumie jest 35 pytań. Najbardziej bałem się tych liczbowych, w stylu "w jakiej odległości od chodnika można zaparkować? (w calach)". Myślałem, że musiałbym mieć wyjątkowego pecha, trafiając na kilka tego typu pytań. Miałem. Po pierwszych czterech pytaniach i jednocześnie moich błędnych odpowiedziach zrobiło się nieprzyjemnie. Musiałem coś wymyślić. Sięgnąć w głąb pamięci żeby wydobyć jakąś wiedzę, ale niewiele znalazłem. Sięgnąłem więc do kieszeni. Znalazłem telefon, a w nim internet. Pozostałe pytania o cale czy stopy poszły już lepiej;-)
Jazdy zaplanowałem na kolejny tydzień. Wprawdzie można jeździć już tego samego dnia, ale to za dużo stresu na raz.
Egzamin zdawał też kolega z pracy Bartek. Umówiliśmy się na miejscu na 7:30 rano. Ja się oczywiście spóźniłem. Bartek nie znał mnie jeszcze od tej strony. Nie wiedział, że ja spóźniam się zawsze, a w drodze wymyślam jakieś bzdurne usprawiedliwienie, z którego wynika, że spóźnienie nie jest moją winą. Finalnie mimo iż nie dotarłem bardzo późno, kolejka do wejścia była już tak duża, że nie było pewności czy tego dnia na egzamin się załapiemy.
| Zdjęcie pokazuje tylko mały fragment kolejki, a po wejściu do budynku czeka się jeszcze do czterech różnych stanowisk |
Oczywiście spośród wszystkich dostępnych tego dnia instruktorów trafiliśmy własnie na nią. Tępym, mrożącym krew w żyłach głosem, przypominającym wołanie ze studni, wyczytała Bartka. Nie wiedziałem wtedy czy martwię się bardziej o niego czy o swoje auto, którym mieli jechać. Martwiłem się krótko. Bartek nie wyjechał nawet z parkingu. Oczywiście nie zrobił nic złego. Babsku nie spodobało się jak używał hamulca, a używał go mocno i zdecydowanie ;-) jak przystało na kogoś, kto dawno nie jeździł automatem ;-)
Zepsucie komuś egzaminu to było dla niej za mało. Można było jeszcze przecież się powydzierać i podenerwować ludzi. Mnie też się dostało, że niby przyjeżdżamy na egzamin dużym autem, kolega nie zna samochodu, jesteśmy niepoważni itd... Nie wszystkie pretensje zrozumiałem, pewnie przez ten studzienny akcent.
Ja miałem zdawać jako drugi. Babsko już nie chciało z nami jeździć... i dobrze. Dostałem innego instruktora. Mnie poszło trochę lepiej, tzn wyjechałem z parkingu. Poza parkingiem nie było już tak miło. Dowiedziałem się, że za każdym razem kiedy zmieniam pas muszę się oglądać przez prawe lub lewe ramię, a oznaczenia prędkości na znakach to nie tylko luźne sugestie dla niedoświadczonych kierowców.
Tydzień później mieliśmy więcej szczęścia. Ja jechałem tak wolno, jak tylko pokazywały znaki. Przy tak wolnej jeździe mogłem rozglądać się na wszystkie strony. Machać głową tak często, że egzaminator nie mógłby się przyczepić, że opuściłem jakikolwiek martwy punkt.
Bartek też dał radę.
Od soboty jeździmy legalnie i chociaż było trochę nerwów, sporo czasu spędziliśmy w kolejkach i raz udało się oblać, to cała procedura zamknęła się w trzech tygodniach i kosztowała 20$. Pod tym względem w Polsce jest znacznie gorzej.
Komentarze
Prześlij komentarz